Dobra, w tym miejscu kończy się rozdział piąty i my również zakończymy dzisiejszą relację. Ciąg dalszy zapewne nastąpi.
Przejdźmy więc do mojej opinii na temat całej książki. Nie wiem, czy powyższe opisy to oddają, ale jest straszna. Koszmarna. Nawet nie przez to, co w niej jest – tylko przez to, czego w niej nie ma. A nie ma sensu.
Kiedy czytałem „50 twarzy Greya” myślałem, że autorka pobiła rekord powtarzania w kółko tych samych opisów postaci. Non stop czytałem, że bohater jest nieziemsko przystojny i tajemniczy. Tymczasem mamy nowego faworyta: Katarzyna Michalak mniej-więcej raz na cztery strony raczy nas opisem tego, jak seksowna jest Konstancja, jak szczupłą ma talię i jak krągłe piersi.
To raz. Dwa, że akcja książki odbywa się w jakimś dziwnym, alternatywnym świecie, gdzie mieszkają wyłącznie napaleni ludzie. Wszyscy próbują wszystkich przelecieć a każda – dosłownie, każda – postać męska spotykająca bohaterkę natychmiast zaczyna się zastanawiać jak dostać się do zawartości jej majtek.
Ona sama zresztą nie jest lepsza. Ja rozumiem, że osiemnastoletnia dziewica może być niewyżyta w jakiś sposób, ale do niej non stop ktoś się dobiera, a ona mimo początkowych protestów zaczyna czerpać z tego przyjemność, ale ostatecznie do niczego nie dochodzi. Niezależnie, czy jest to książę, inspektor, służąca, jej ciotka czy koń. Serio, koń też.
Bo wiecie, „Gra o Ferrin” była sztampowym, słabo napisanym fantasy z papierowymi postaciami. Tu jest mniej-więcej to samo (zamieńcie „fantasy” na „kryminał”), tylko dodatkowo non stop dostajemy równie nudne, sztampowe, nieuzasadnione fabularnie sceny erotyczne. Do tego mam dziwne wrażenie, że autorka naczytała się „50 twarzy Greya” przed pisaniem. Jeśli tak, to byłoby to nawet zabawne, bo Grey jest chamską zrzynką ze Zmierzchu, co sprawia, że mamy do czynienia ze… zrzyncepcją?
W każdym razie: ja tutaj kończę, dzięki, że byliście ze mną. Do zobaczenia przy okazji kolejnej relacji!